Stoję
oparta o parapet na trzecim piętrze rodzinnego domu. Wiejska cisza pachnie starym
sosnowym lasem i pobliskim polem pszenicy. Patrzę w dół, obraz przez chwilę
chwieje się pode mną, ale zaraz potem mogę stwierdzić, że znajduję się jakieś
siedem metrów nad ziemią. Widzę duży, obdrapany z niebieskiej farby stół, przy
którym jedliśmy wspólne obiady zanim wszystko się posypało.
Nie
wierzę, że jeszcze dokładnie rok temu siedziałam przy krótszym boku tamtego
stołu i opowiadałam dumnym rodzicom i dziadkom o swoich wymarzonych studiach,
które miałam na dniach rozpocząć. Na kolanach trzymałam wtedy swoją
siostrzenicę. Dzieciak wiercił się niemiłosiernie, ale wszyscy byli zachwyceni
tym, jak świetnie sobie z nim radzę, więc nie chciałam odbierać im tej radości.
Dziś
na samą myśl o tych cholernych studiach chce mi się płakać, a gdy we wspomnieniach
odwiedzają mnie dziadkowie, nie mogę uspokoić się przez prawie godzinę. Ponadto
rodzice się rozwiedli, co przyprawia mnie o chęć krzyczenia tak głośno, by cały
świat zrozumiał, że jest źle. Tylko dzieciak pełznie w moją stronę z drugiego
kąta pokoju, gdzie posadziłam go razem z zabawkami.
Opieram
na parapecie jedną stopę, przytrzymuję się dłonią futryny i dostawiam drugą.
Zamykam oczy, liczę do dziesięciu i ponownie patrzę w dół. Teraz wydaje się to
trochę wyżej. Jeszcze raz rozważam wszystkie za i przeciw. Wiem, że gdy skoczę,
nie złapie mnie zboże, tylko betonowa płyta, na której ojciec zwykł parkować
samochód. Upewniam się, że go tam nie ma i robię krok w przód.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz